niedziela, 7 lipca 2013

2. Okrutnie

Niewielki chochlik opuścił stadko swych przebrzydłych pobratymców i udał się do krainy opływającej w pąsową juchę oraz czarowny śluz bólu. Tam, uwił sobie kabotyńskie gniazdko, ku uciesze Ojca Niezaspokojonego i czekał na odpowiedni moment, by na nowo wezbrane fale chęci oszołomienia świata rozlały się rubasznie we wnękach mej niespokojnej duszy.
Delikatnie muskam wargami suwak cennej walizki. Niezwykle się do niej przywiązałam. A raczej - do jej imponującej zawartości. Zbieram swe cenne noże. Czyszczę je najdokładniej, jak tylko potrafię z, iście pobożnym, zapałem. Odkładam sztylety do szklanej gablotki, biorę nielekką walizkę i wychodzę, ignorując natrętne spojrzenie, podglądającej mnie przez judasza, sąsiadki.  
Edgar mieszka tuż za rogiem. Nie mam problemów z dotarciem do jego kwatery. Trafiłabym do niej nawet z przysłoniętymi oczyma.
Ciągnę niecodzienny bagaż po schodach, wsłuchując się w dudniący odgłos swych pewnych kroków. Staję pod drzwiami i głośno łomoczę pięścią. Na progu pojawia się ON - w pomiętej koszuli, z dwudniowym zarostem i niebywałym szokiem przyczepionym do malinowych ust. Rozkojarzenie czai się w jego podkrążonych oczach, gdy tak pytająco na mnie patrzy. Przepycham się do środka i kładę podarek na środku salonu. Opadam na zakurzoną kanapę i czekam na reakcję mego mistrza.
Co to jest? odzywa się w końcu podejrzliwie, zamykając drzwi.
Flegmatycznie rozsuwa zamek i momentalnie odskakuje z obrzydzeniem wymalowanym na pobladłej twarzy. Jego źrenice rozszerzają się gwałtownie, a klatka piersiowa unosi się i opada, jak gdyby przebiegł sprintem tysiąc metrów.
Oszalałaś?! grzmi gniewnie. Coś ty najlepszego zrobiła, tępa wywłoko? unoszę brew, odrobinę rozbawiona jego, co tu dużo mówić, zbyt przesadzoną reakcją. Czyż nie takiego następcy potrzebował? Żądnego krwi, przesyconego gniewem i gwałtownością?  Zakładam nogę na nogę, przenosząc spojrzenie na, zbyt niechlujnie zrobiony, manicure. Gdybym miała więcej czasu, z pewnością dopracowałabym pewne detale, ale cóż poradzę - Chris zbyt ochoczo przybył na spotkanie ze Śmiercią.
Zostaję przywrócona do rzeczywistości w całkiem brutalny sposób. Edgar łapie mnie za koński ogon, w który związałam swe ciemne pukle, i ściąga z kanapy na skrzypiącą podłogę. Zadaje mocny cios w prosty nos.  Małe kostki przegrody nosowej strzykają pod naporem jego żylastej dłoni. Uginają się i łamią. Czuję ciepłotę posoki, która zaczyna ciec gęstym strumieniem. Niech go cholerny szlag...
Nigdy... więcej... tego... nie... zrobisz! cedzi przez zaciśnięte, żółte zęby, wymierzając mi po każdym wyrazie mocne uderzenie w brzuch.
Jęczę, wiję się z bólu, skomląc niemiłosiernie. Nie przyznaję mu jednak racji. To on jest w błędzie, "karząc" mnie za mój, jakże haniebny jego zdaniem, wybryk.
Po dłuższej chwili, grad razów ustaje. Uchylam powieki i zerkam na niego. Pochyla się, ciężko dysząc. Mój pan. Pan i władca. Nie ruszam się. Ciało zapamiętało jedną pozycję - skuloną, osłaniającą głowę i tak zastygło w oczekiwaniu na najgorsze. Edgar chwyta moje, skryte pod fałdami luźnych spodni, kostki i ciągnie mnie do swej izby tortur. Pod nosem szepcę zabawną wyliczankę, którą niegdyś przeczytałam w jednej z książek swej babuleńki:



Czarna Mambo, o mateczko 
Weź mnie dzisiaj na łóżeczko.
Rozłup głowę, potnij wspak,
Niech zakwitnie czarny mak.


W ogromnym pokoju zebrane są wszystkie barbarzyńskie przedmioty, jakie udało się zdobyć mordercy przez całe jego życie. Od perskiej falaki, poprzez  okutej tkliwym żelazem kołyski judasza, do madejowego łoża. Przypina mnie do zardzewiałych kun, umiejscowionych w podłodze. Mam metalowe obróżki na szyi, nadgarstkach i łydkach. Nie jestem w stanie wykonać jakiegokolwiek manewru. Patrzę na niego przerażona, choć bynajmniej nie skruszona.
Może poniżyć me ciało. Może sprawić, że trwożnie drżeć będę przy każdym jego najdrobniejszym ruchu, ale nie tknie mej nienawistnej duszyczki i nie zburzy zamku idei zła. Zamku, który lata temu wybudowałam od zera na swym grzesznym jestestwie.
Z pobliskiego stołu mężczyzna bierze niewielki, żelazny przedmiot. Rozpoznaje go dopiero, gdy styka się z mym chudym kciukiem. Staruszku, stać cię jedynie na zgniatacz?
Przełamuję barierę cierpienia i drwię z niego:
- Nie masz ciekawszych zabawek pod ręką? Naprawdę chcesz mi tylko zmiażdżyć palce?
Zamaszystym ruchem wkłada mi do ust gruszkę udręki. Jej ruchome skrzydła upstrzone są gorzkimi kolcami, które dosyć niewygodnie zaczynają napierać na me podniebienie i cieśń gardzieli. Ostrożnie przełykam ślinę. Takiego obrotu sprawy się nie spodziewałam. Zechce mi ją włożyć gdzie indziej, czy zadowoli się zmasakrowaniem mojej jamy ustnej?
W prawym kciuku czuję napływ gorącego nacisku. Nie mogę nań zerknąć, lecz wiem, co się tam dzieje. Potworna machinka włączyła silniki i ruszyła na podbój kruchych kości.
Ma dłoń podryguje w spazmatycznym uniesieniu. Straszliwy ból promieniuje wzdłuż ręki, a ja zaczynam tracić czucie.  Słyszę przytłumiony trzask i już wiem, że straciłam na zawsze swój niepokorny paluszek. Zaciskam powieki, spod których wypływa potok słonych łez. Dojmujący ból miesza się gdzieś na samym dnie wraz z żalem i  ulatuje pod sufit, gdzie leniwie snuje się wokół samotnej żarówki.
Cień Edgara przykuwa nędzną część mojej uwagi. Morderca chwyta śrubę gruszki zaczyna ją dokręcać.
Dławię się własnymi wrzaskami. Wszystkie więzną mi w gardle. Skrzydła bezlitosnego wynalazku i uciskają migdałki, wibrujący języczek, wewnętrzne strony policzków, no i sam język. Metaliczny posmak krwi wypełnia mnie całą, napawając nieprzejednanym strachem. Po głowie kołacze się jedna myśl: zabije mnie czy pozostawi w okrutnej agonii?
Jucha ścieka po podniebieniu, sprawiając, że się krztuszę. Łapię ostatni haust powietrza i witam się z Kustuchną, gdy mężczyzna brutalnie wyrywa mi gruszkę z ust. Robi przy tym głębokie rany, z których także posoka wypływa żwawym ciurkiem. Odpina kunę na szyi, bym mogła przekręcić głowę w bok. Wypluwam zalewającą mnie krew, walcząc z niepojętym cierpieniem. Po chwili jestem wolna. Wszystkie żeliwne kajdany zostają zdjęte. Nie ruszam się. Wciąż plując, cieszę się końcówką wspaniałego życia. Wtem mój szanowny Mentor łapie mnie za przetarte nadgarstki i ciągnie w kąt kanciapy. Stoi w nim Klatka Błaznów. Gdybym mogła wydobyć z siebie jakikolwiek konkretny dźwięk, zaśmiałabym mu się  twarz. Oto moja kara? Chłodny oddech Śmierci na twarzy i chwalebny powrót? Dobre sobie.
Nie doceniłam jego charyzmy. Niewątpliwie był stworzony do zadawania niewiarygodnych tortur.




4 komentarze:

  1. No, no jestem pod wrażeniem. Zdziwiłam się, że Edgar jej nie zabił. Czyżby czeka na coś innego? Hm. Wreszcie jakiś drobny dialog, który mnie cieszy. I chyba coraz dłuższe te części, w które można się zagłębić. No i mam fabułę w jeden myśli, a nie domyślaj się.
    Wszystko na plus.
    Czekam dalej! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Edgar nie jest aż TAKIM tyranem. Nie mógłby zabić swej uczennicy. Chociaż kto wie...
      Staram się robić postępy. Mam pewien wzór do naśladowania C:

      Usuń
  2. Przeczytałam, ale było mi cholernie ciężko... Muszę się chyba przyzwyczaić do takich opisów, ale kiedy widzę to oczami wyobraźni, to odczuwam czasem to samo. Mam jakąś dziwną wrażliwość na pisane tortury, że aż mnie skręca w środku.
    W każdym bądź razie część bardzo ładnie napisana. Bardzo lubię Twój styl, bo wszystko zawierasz tak ładnie, krótko i na temat. I przede wszystkim zawierasz w tym emocje.
    Czekam na kolejną. :)
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każdy posiada inną wrażliwość. Dla mnie powyżej przedstawiona sytuacja jest mało brutalna, a dla Ciebie właśnie wręcz przeciwnie.
      Niezmiernie mi miło. Wciąż się uczę, by czytelnicy nie musieli się męczyć. Co do emocji - są dla mnie priorytetem. Gdyby nie one, wszystkie zdarzenia byłyby "suche", bez smaku. A to do niczego nie prowadzi.
      Następny rozdział już w przygotowaniu ;>

      Usuń